~~ Laura ~~
Obudziłam się w kurtce. Dziwne, najwyraźniej to nie był tylko zły sen. I pewnie byłam tak zmęczona, że zapomniałam zdjąć buty. No i kurtkę. W ogóle, to która godzina?
- Laura!- nagle usłyszałam za sobą cieniutki głosik jednego z moich kuzynów. Najmłodszy, prawie czteroletni, ma na imię Ben. Ogólnie to wczoraj przyjechała babcia, dziadek, ciocia, wujek, druga ciocia; kuzynka, Amelia, z dziesięcioletnią córką Kiarą i jeszcze chrzestni, Maggie oraz Matt z dziećmi, Benem właśnie i Carterem. Jednym słowem SAJGON! Dzielę pokój z dwoma małymi, ale kochanymi gnomami.
- Nooo?- odpowiedziałam mu w końcu. Dopiero po chwili zorientowałam się, że Ben miał w łapkach mój telefon.- Ej, oddaj mi to.
- Hehehe, nie.
- Czemu?
- Bo nie ma dżemu. Zawsze tak mówisz.
- Ben- wstałam i przybrałam stanowczy ton. Wyciągnęłam rękę po swoją własność, jednak on zamiast telefonu, dał mi nadgryzioną parówkę.- Daj mi mój telefon.
- Ale ja rozmawiam.
- Co? Z kim?!
- Był na samej górze... Ja nie wiem kto to.
Na samej górze listy był Ross, bo to z nim ostatni raz się kontaktowałam. Świetnie, ciekawe co sobie pomyślał, otrzymując smsy typu "Ahshakahsnskaka". Tak, Ben nie umiał jeszcze pisać. Na szczęście.
- Pseplasam. Pobawimy się?? Ploooose!
- Masz Cartera, gnomie.
Pierdyliard wiadomości i jeszcze więcej nieodebranych połączeń, a do nogi przylepiony czterolatek. Lepiej być nie może. Gdzie są wszyscy?!
- Laura.
- Słucham.
- Nie lubię cię.
- Wiem, Benny. Ja ciebie też nie lubię. A teraz leć do Cartera, pewnie mu się nudzi.
I skutecznie go spławiłam. Teraz zobaczyłam godzinę. 11:48. No nieźle.
Hmmm... Wiadomość od Rydel, to może później; Ross- usuń, znowu Ross- usuń i tak w kółko. Znudziło mi się to i kiedy chciałam zadzwonić do niego i dowiedzieć się, o co mu chodzi, rozmyśliłam się i postanowiłam zejść do reszty rodziny. Nie lubię takich spotkań. Ale przynajmniej babcię mam z głowy. Przepytuje Vanessę.
- Laura, chodź do mnie na chwilkę!- usłyszałam prośbę Maggie z salonu, kiedy szłam do kuchni. Przewróciłam oczami i podeszłam do niej ze sztucznym uśmiechem na ustach.
- Heeej- wymamrotałam uprzejmie.- Jak się spało?
- Dobrze. Naprawdę tu u was fajnie. Ale wiesz, że musimy porozmawiać, prawda?
- Yyymmm... A o czym?
- Widziałam pełno plotek w internecie. Jesteś dziewczyną muzyka?
Maggie zawsze duchem była nastolatką, mimo, że jest koło czterdziestki. Za to ją lubię. Rozumie mnie lepiej, niż mama.
- Nie, już nie. Ale chodziliśmy chwilę.
- Czy ja dobrze słyszę? Czy słuch mnie już zawodzi?- No i babcia wkroczyła do akcji. A już miałam nadzieję, że uniknę tej rozmowy.
Byłyśmy we trzy w salonie. Babcia rozsiadła się wygodnie w ulubionym fotelu i pociągnęła łyk herbaty.
- Opowiadaj- uśmiechnęła się staruszka.- Co to za chłopak?
- Żaden, jestem znowu singielką.
- Co to singielka?
Tym razem wtrącił się Ben, który przylazł tu z Carterem. Ugh! Jezu, czy teraz będę miała choć trochę prywatności?!
Wyszłam szybko z salonu i w mgnieniu oka znalazłam się na dworze. W końcu spokój.
Przysiadłam na werandzie i podciągnęłam kolana pod brodę, otaczając je rękoma. Nie było za ciepło, słońce schowało się za chmurami. Zaraz chyba lujnie, jak w nocy. Wpatrywałam się w podjazd i siatkę do kosza nieprzytomnym spojrzeniem. Myślałam o Rossie. Chociaż nie chciałam. Żałuję, że od razu nie powiedziałam mu prawdy, jestem idiotką. Ale on tak po prostu ze mną zerwał. Bo uwierzył w kłamstwa. Pewnie szybko znajdzie sobie nową laskę, spędzi z nią noc i porzuci. A ja dalej będę się obwiniać o głupoty.
- Cześć.
Z zamyśleń wyrwał mnie jakiś chłopięcy głos. Odwróciłam się tak gwałtownie, że aż zrzuciłam koc i zerknęłam na swojego kuzyna.
- Siema, Carter.
- Vanesska cię szuka.
Carter miał dziewięć lat, to brat Bena. Mieszkają z rodzicami w Detroit, z resztą jak reszta rodziny. W końcu to moje rodzinne miasto, tam się urodziłam.
- Co ja jej znowu zrobiłam?
- Jakiś Ross chce z tobą gadać. Więcej nie wiem.
- Dała ci cukierki, co?
- Tak.
Po tych słowach, w podskokach wbiegł do domu. Ross chce pogadać? No to będą kłopoty... A dobra, co mi szkodzi? Najwyżej ciśnienie mi skoczy.
Już za nim zdążyłam dobrze wejść do środka, dopadła mnie Vanessa z telefonem w dłoni.
- Laura...
Przerwałam jej.
- Powiedz, że dzwonię do niego.
Słyszałam krótką odpowiedź w słuchawce "Okay", więc niechętnie wybrałam numer do blondyna. Nie musiałam długo czekać.
Nie zwracając uwagi na całą rodzinkę w salonie, poszłam do pustej kuchni.
Obudziłam się w kurtce. Dziwne, najwyraźniej to nie był tylko zły sen. I pewnie byłam tak zmęczona, że zapomniałam zdjąć buty. No i kurtkę. W ogóle, to która godzina?
- Laura!- nagle usłyszałam za sobą cieniutki głosik jednego z moich kuzynów. Najmłodszy, prawie czteroletni, ma na imię Ben. Ogólnie to wczoraj przyjechała babcia, dziadek, ciocia, wujek, druga ciocia; kuzynka, Amelia, z dziesięcioletnią córką Kiarą i jeszcze chrzestni, Maggie oraz Matt z dziećmi, Benem właśnie i Carterem. Jednym słowem SAJGON! Dzielę pokój z dwoma małymi, ale kochanymi gnomami.
- Nooo?- odpowiedziałam mu w końcu. Dopiero po chwili zorientowałam się, że Ben miał w łapkach mój telefon.- Ej, oddaj mi to.
- Hehehe, nie.
- Czemu?
- Bo nie ma dżemu. Zawsze tak mówisz.
- Ben- wstałam i przybrałam stanowczy ton. Wyciągnęłam rękę po swoją własność, jednak on zamiast telefonu, dał mi nadgryzioną parówkę.- Daj mi mój telefon.
- Ale ja rozmawiam.
- Co? Z kim?!
- Był na samej górze... Ja nie wiem kto to.
Na samej górze listy był Ross, bo to z nim ostatni raz się kontaktowałam. Świetnie, ciekawe co sobie pomyślał, otrzymując smsy typu "Ahshakahsnskaka". Tak, Ben nie umiał jeszcze pisać. Na szczęście.
- Pseplasam. Pobawimy się?? Ploooose!
- Masz Cartera, gnomie.
Pierdyliard wiadomości i jeszcze więcej nieodebranych połączeń, a do nogi przylepiony czterolatek. Lepiej być nie może. Gdzie są wszyscy?!
- Laura.
- Słucham.
- Nie lubię cię.
- Wiem, Benny. Ja ciebie też nie lubię. A teraz leć do Cartera, pewnie mu się nudzi.
I skutecznie go spławiłam. Teraz zobaczyłam godzinę. 11:48. No nieźle.
Hmmm... Wiadomość od Rydel, to może później; Ross- usuń, znowu Ross- usuń i tak w kółko. Znudziło mi się to i kiedy chciałam zadzwonić do niego i dowiedzieć się, o co mu chodzi, rozmyśliłam się i postanowiłam zejść do reszty rodziny. Nie lubię takich spotkań. Ale przynajmniej babcię mam z głowy. Przepytuje Vanessę.
- Laura, chodź do mnie na chwilkę!- usłyszałam prośbę Maggie z salonu, kiedy szłam do kuchni. Przewróciłam oczami i podeszłam do niej ze sztucznym uśmiechem na ustach.
- Heeej- wymamrotałam uprzejmie.- Jak się spało?
- Dobrze. Naprawdę tu u was fajnie. Ale wiesz, że musimy porozmawiać, prawda?
- Yyymmm... A o czym?
- Widziałam pełno plotek w internecie. Jesteś dziewczyną muzyka?
Maggie zawsze duchem była nastolatką, mimo, że jest koło czterdziestki. Za to ją lubię. Rozumie mnie lepiej, niż mama.
- Nie, już nie. Ale chodziliśmy chwilę.
- Czy ja dobrze słyszę? Czy słuch mnie już zawodzi?- No i babcia wkroczyła do akcji. A już miałam nadzieję, że uniknę tej rozmowy.
Byłyśmy we trzy w salonie. Babcia rozsiadła się wygodnie w ulubionym fotelu i pociągnęła łyk herbaty.
- Opowiadaj- uśmiechnęła się staruszka.- Co to za chłopak?
- Żaden, jestem znowu singielką.
- Co to singielka?
Tym razem wtrącił się Ben, który przylazł tu z Carterem. Ugh! Jezu, czy teraz będę miała choć trochę prywatności?!
Wyszłam szybko z salonu i w mgnieniu oka znalazłam się na dworze. W końcu spokój.
Przysiadłam na werandzie i podciągnęłam kolana pod brodę, otaczając je rękoma. Nie było za ciepło, słońce schowało się za chmurami. Zaraz chyba lujnie, jak w nocy. Wpatrywałam się w podjazd i siatkę do kosza nieprzytomnym spojrzeniem. Myślałam o Rossie. Chociaż nie chciałam. Żałuję, że od razu nie powiedziałam mu prawdy, jestem idiotką. Ale on tak po prostu ze mną zerwał. Bo uwierzył w kłamstwa. Pewnie szybko znajdzie sobie nową laskę, spędzi z nią noc i porzuci. A ja dalej będę się obwiniać o głupoty.
- Cześć.
Z zamyśleń wyrwał mnie jakiś chłopięcy głos. Odwróciłam się tak gwałtownie, że aż zrzuciłam koc i zerknęłam na swojego kuzyna.
- Siema, Carter.
- Vanesska cię szuka.
Carter miał dziewięć lat, to brat Bena. Mieszkają z rodzicami w Detroit, z resztą jak reszta rodziny. W końcu to moje rodzinne miasto, tam się urodziłam.
- Co ja jej znowu zrobiłam?
- Jakiś Ross chce z tobą gadać. Więcej nie wiem.
- Dała ci cukierki, co?
- Tak.
Po tych słowach, w podskokach wbiegł do domu. Ross chce pogadać? No to będą kłopoty... A dobra, co mi szkodzi? Najwyżej ciśnienie mi skoczy.
Już za nim zdążyłam dobrze wejść do środka, dopadła mnie Vanessa z telefonem w dłoni.
- Laura...
Przerwałam jej.
- Powiedz, że dzwonię do niego.
Słyszałam krótką odpowiedź w słuchawce "Okay", więc niechętnie wybrałam numer do blondyna. Nie musiałam długo czekać.
Nie zwracając uwagi na całą rodzinkę w salonie, poszłam do pustej kuchni.
~~ Narrator~~
ROZMOWA TELEFONICZNA:
Laura: Co chciałeś?
Ross: Musisz tu przyjść.
L: Niby dlaczego?
R: Bo cię proszę? Dziennikarze tu są. I fanki. Chodź.
L: What the... Na cholerę ja tam?
R: Chcą przeprowadzić z nami wywiad.
L: Sam go udziel.
R: Lau, kotku...
L: Nie nazywaj mnie kotkiem, jasne?! Niech zgadnę, nagrywają tę rozmowę, nie?
R: No oczywiście, że tak. A czego się spodziewałaś? Możesz przyjść? Czy to dla ciebie za trudne?
L: Wiesz co? Przyjdę. I powiem im prawdę o tobie, debilu.
R: Nie zainteresujesz się tym, jak się czuję?
L: Cóż, wiem na pewno, że mocno jebnąłeś się w ten tleniony łeb. Tyle mi starczy. Narka.
R: Do zobaczenia, kotku.
L: Ugh!
Rozłączyła się, wściekle wkładając telefon do kieszeni. Szybko poszła do swojego pokoju i nie zważając na pytania od rodziny, zamknęła się w nim, żeby się przebrać i odświeżyć.
Wzięła krem.
- Co za palant!
Wybrała czarną koszulę w kratę.
- Cholerny egoista!
Biały podkoszulek i podarte, szare rurki.
- Jak ja mogłam się w nim zabujać?!
Czarne Conversy i zestaw bransoletek. Z tym kompletem weszła do łazienki. Pod prysznicem zaklęła pod nosem, przypominając sobie co kiedyś robiła z Lynchem. Nawyzywała go jeszcze od zboczeńców i idiotów przy robieniu makijażu, a następnie biorąc swoją skórzaną kurtkę, pognała schodami w dół. Przy drzwiach spotkała siostrę.
- Idę do Rossa/Rikera!- oznajmiły wspólnie i wyszły w tym samym czasie. Rozdzieliły się, kiedy Van podeszła pod dom Lynchów.
Laura: Co chciałeś?
Ross: Musisz tu przyjść.
L: Niby dlaczego?
R: Bo cię proszę? Dziennikarze tu są. I fanki. Chodź.
L: What the... Na cholerę ja tam?
R: Chcą przeprowadzić z nami wywiad.
L: Sam go udziel.
R: Lau, kotku...
L: Nie nazywaj mnie kotkiem, jasne?! Niech zgadnę, nagrywają tę rozmowę, nie?
R: No oczywiście, że tak. A czego się spodziewałaś? Możesz przyjść? Czy to dla ciebie za trudne?
L: Wiesz co? Przyjdę. I powiem im prawdę o tobie, debilu.
R: Nie zainteresujesz się tym, jak się czuję?
L: Cóż, wiem na pewno, że mocno jebnąłeś się w ten tleniony łeb. Tyle mi starczy. Narka.
R: Do zobaczenia, kotku.
L: Ugh!
Rozłączyła się, wściekle wkładając telefon do kieszeni. Szybko poszła do swojego pokoju i nie zważając na pytania od rodziny, zamknęła się w nim, żeby się przebrać i odświeżyć.
Wzięła krem.
- Co za palant!
Wybrała czarną koszulę w kratę.
- Cholerny egoista!
Biały podkoszulek i podarte, szare rurki.
- Jak ja mogłam się w nim zabujać?!
Czarne Conversy i zestaw bransoletek. Z tym kompletem weszła do łazienki. Pod prysznicem zaklęła pod nosem, przypominając sobie co kiedyś robiła z Lynchem. Nawyzywała go jeszcze od zboczeńców i idiotów przy robieniu makijażu, a następnie biorąc swoją skórzaną kurtkę, pognała schodami w dół. Przy drzwiach spotkała siostrę.
- Idę do Rossa/Rikera!- oznajmiły wspólnie i wyszły w tym samym czasie. Rozdzieliły się, kiedy Van podeszła pod dom Lynchów.
~~ SZPITAL, Laura ~~
TU JEST PUSTO do cholery! Niby fani, dziennikarze, tak? Gdzie? Ja się pytam, gdzie!?
Korytarz prowadzący do sali, w której leżał Ross, był całkowicie pusty. Brakuje tylko tego sianka, które jest w westernach. Dodatkowo ta cisza. Ona chyba nie towarzyszy fankom, które opłakują idola w szpitalu. Ani wywiadom. Dobra, walić to. Skoro już tu jestem, to do niego pójdę. Przecież to... Nic wielkiego... Kurw... On mnie okłamał przecież, co za debil... Ugh!
Ledwo weszłam do pomieszczenia, a już się uniosłam:
- Co ty odpierdalasz?
- Też się cieszę, że cię widzę.
Jego uśmiech był zabójczy, mimo rozciętej wargi. Poczułam, że się rumienię. No nie no, błagam. Nie teraz.
- Wymyśliłeś to?
- Nie chciałaś ze mną rozmawiać.
- Bo nie ma o czym.
- Jest- nalegał, a z jego twarzy zniknął uśmiech.- Usiądź.
Zrobił miejsce obok siebie. Udam, że wcale nie chciałam tam usiąść. Stałam tylko z założonymi rękoma i czekałam, aż to on się odezwie. Tak, jestem uparta.
- Możemy do siebie wrócić?
Zamurowało mnie. Że... Wrócić? What? Nie, no bez jaj. To nie może być prawda. Nie wiedziałam co mu odpowiedzieć. Już chciałam powiedzieć "Sorka, ale przecież nie masz do mnie zaufania, kumplujesz się z gościem, który mnie prześladuje, no pewnie- wróćmy do siebie. A potem mnie zostawisz, bo coś o mnie usłyszysz. Nie ma mowy." Zamiast tego powiedziałam:
- Hmm... Wybacz, ale nie wracam do starych miłostek.
- Czemu?
- Ross, to jak czytanie tej samej książki w kółko i w kółko, kiedy wiesz jak to się kończy.
- Nie porównuj mnie do czytania książki, co?- uniósł jedną brew, ale natychmiast skrzywił się z bólu. Zapomniał o szwach, a ja z przyzwyczajenia zerwałam się do niego.- No, skoro już tu jesteś, to usiądź, ko... Lau.
Usiąść, czy nie usiąść? O to jest pytanie... Nie, no nie będę taka zaborcza, już bez przesady. Ale i tak przegiął.
Zajęłam miejsce poza zasięgiem jego rąk i wpatrywałam się w niego uważnie. Robił to samo. Patrzyliśmy sobie w oczy zdecydowanie za długo. Ale ja nie spuszczę wzroku, nie chcę wyjść na mięczaka. Zachowuję się jak dziecko, prawda?
- Powiesz mi w końcu- przerwałam milczenie- o co ci chodzi? Zerwałeś ze mną, to nie dzwoń do mnie, daj mi żyć, okey?
I znowu ta smutna mina. No ja zaraz nie wytrzymam, muszę jak najszybciej stąd wyjść.
Nagle drzwi do sali się otworzyły, a w środku pojawił się lekarz Rossa z pielęgniarką. Ross jak tylko zobaczył kolejną dawkę leku, odchylił głowę do tyłu, mamrocząc coś gniewnie pod nosem.
- Dzień dobry, pani Lauro- przywitał się uprzejmie mężczyzna w fartuchu.- Wszystko dobrze? Pani jest dziwnie blada.
Jak tylko to powiedział, Ross natychmiast podniósł głowę, aby na mnie spojrzeć, ale pielęgniarka kazała mu się położyć z powrotem. Warknął coś o "lekarkach z horrorów", a ja prychnęłam. Jego mina rozwalała, kiedy patrzył morderczo na strzykawkę z lekiem przeciwbólowym.
- Wszystko w porządku- odpowiedziałam, uśmiechając się.- To pewnie przez tę pogodę.
Facet pokiwał w zamyśleniu głową i podszedł do Rossa. Blondyn ledwo powstrzymywał się przed zaśnięciem. To chyba przez te leki.
- Jak się czujesz?- Teraz lekarz zapytał jego. Ten ziewnął i odpowiedział sennym głosem:
- Spoko. A kiedy będę wolny?
- Może jutro, albo pojutrze.
Błagam, pojutrze, niech to będzie później... Jeszcze przylezie do mnie i rodzinka go pozna. Albo babcia. Uu...
- Jutro muszę wyjść.
Nagle się rozbudził. Spojrzał na mnie kątem oka i podniósł się gwałtownie na łóżku. Widziałam, że go coś zabolało, bo starał się zaretuszować grymas bólu na twarzy, jednym ze swoich uśmiechów. Zaraz po tym, jakby mu się coś zakręciło w głowie, miał takie nieobecne spojrzenie.
Jezu, jak on okropnie wyglądał. Podkrążone oczy, jedno podbite. Lewa brew i skroń w szwach. Trochę niżej zadrapania na policzkach. Górna warga rozcięta, a na szyi- sine ślady po przyduszaniu. (Swoją drogą dziwne, że jeszcze to nie zeszło).
Zerknęłam ostrożnie na jego klatkę piersiową w bandarzach. Prawy nagarstek zwichnięty. A dalej już nie mam ochoty patrzeć.
Wiem, że nie powinnam się o to obwiniać, ale po prostu... Nie potrafię.
Nawet się nie zorientowałam, kiedy zostaliśmy sami. On siedział na swoim szpitalnym łóżku i wpatrywał się we mnie zaciekawionymi oczami, a ja... Ja miałam rumieńce. Tsaa, niestety.
- Narka- tylko na tyle było mnie stać? Naprawdę? Przynajmniej mi głos nie zadrżał, jak to on ma w zwyczaju.
Ross chciał się podnieść, ale zrobił to za szybko i z syknięciem z bólu, skulił się. A ja, jak ostatnia idiotka, przestraszyłam się, aż zaczerpnęłam gwałtownie powietrza i zerwałam się do niego. Położyłam dłoń na jego zabandażowanym ramieniu. Od razu podniósł głowę. Kiedyś już dawno rozbierałby mnie w pościeli, a teraz tylko wpatrywał mi się głęboko w oczy. Czułam dreszcze i łaskotanie w brzuchu, ale nie mogłam dać tego po sobie poznać. Nie byliśmy już razem. A mimo to... Ciągnęło mnie do niego coraz bardziej. To chore.
Kiedy przejechał delikatnie kciukiem po moich ustach, w jego oczach dostrzegłam tęsknotę i smutek. Ughh chciałabym go teraz przytulić i nie puszczać, ale... Gdybym to zrobiła, to bym się rozkleiła i nigdy stąd nie wyszła.
Nagle usłyszałam przyspieszone pikanie aparatury. Czyżby serce Rossa szybciej zabiło? A może to tylko moja chora wyobraźnia?
Zacisnęłam powieki, żeby nie okazać skruchy i tego, jak bardzo bym chciała być teraz z nim, w jego ramionach, poczuć znowu smak jego ust. Ponownie otworzyłam oczy, patrząc na niego lodowatym, oschłym wzrokiem.
- Pa, Ross.
Unikając jego spojrzenia, kątem oka zauważyłam, że uniesioną dłoń zacisnął w pięść, a usta ułożył w cieniutką linię. Nie, ja muszę stąd jak najszybciej wyjść, bo zaraz zawrócę i tam zostanę, do cholery.
Z wielkim trudem wróciłam do domu i unikając pytające miny rodziny, zamknęłam się w swoim pokoju. W środku był Ben.
- Laura, pobawisz się ze mną?
W sumie... Nie zaszkodzi mi to.
- Przynieś swoje dinozaury i roboty, to się pobawimy.
~~NARRATOR~~
Po wyjściu Bena, Laura została na chwilę sama. Usiadła na łóżku i wzdychając ciężko, uświadomiła sobie jedną rzecz. A mianowicie: Ross Lynch ma rozdwojenie jaźni. Innego wytłumaczenia na jego zachowanie nie było. Najpierw z nią zrywa, a potem dzwoni, wymyśla jakiś wywiad i mówi "Ey, wróćmy do siebie".
Przeczesała sobie ręką włosy i opadła zmęczona na pościel. Wtedy sobie uświadomiła, że łóżko było niepościelone. Ale nie przejmowała się tym. Ważne, że było wygodnie.
Przymknęła powieki, mając cichą nadzieję, że Ben będzie szukał swoich zabawek co najmniej godzinę, albo po prostu o niej zapomni, ale po chwili usłyszała pukanie do drzwi. Z ogromną niechęcią otworzyła lewe oko i wymamrotała:
- No wejdź, Ben.
- To nie Ben.- Usłyszała znajomy jej głos. Gwałtownie podniosła głowę i wtedy zobaczyła tę osobę. Gość przysiadł na krześle, podpierając się o laskę.
- O co chodzi?
- Co byś zrobiła- zaczęła babcia łagodnym głosem- gdybym ci powiedziała, że moja dobra przyjaciółka znalazła dla ciebie pracę?
Laura zaniemówiła. Praca? Gdzie? Kiedy może zacząć?
W jednej chwili podniosła się z łóżka i jednym susem znalazła się przy babci. Wpatrywała się w nią zaciekawionym wzrokiem.
- Gdzie? Jakie stanowisko?
- Właściwie to... Przesłuchanie i jakieś zdjęcia. No wiesz, przebierają cię, mówią ci jak masz się wyginać, robią takie nastroszone włosy i robią ci dużo zdjęć.
- To jest sesja zdjęciowa, babciu. Jaki casting? I gdzie?
- Do reklamy. Albo jakiegoś filmu. Nieee wiem. Ale raczej film.
- Gdzie?- trzeci raz zadawała już to pytanie. Zdawało jej się, że babcia nie chce jej na to odpowiedzieć.
- Hiszpania.
- Wybacz, ale nie przyjmę oferty.
Hiszpania? Laura się zastanawiała, dlaczego właściwie odpowiedziała tak szybko, bez namysłu, ani nic. Zaskoczył ją też jej stanowczy i oschły ton.
Babcia wydawała się zbita z tropu.
- No cóż- westchnęła z dezaprobatą.- Jak wolisz. Pomyśl o tym.
I wyszła, pomagając sobie laską. Ledwo wyszła z pokoju, a na dole dało się słyszeć dzwonek do drzwi i energiczne pukanie.
Walić to, pomyślała sobie.
- Nie raz jeszcze w LA będzie casting- powiadomiła ściany w swoim pokoju. W końcu była sama. Ben nadal szukał swoich zabawek, które Vanessa przed nim ukryła. Też ją, bowiem męczył o wspólną zabawę.
Laura ułożyła się jak rozgwiazda na swoim łóżku i z twarzą w poduszce, założyła słuchawki. Nie wiedziała ile czasu upłynęło, ale sądząc po tym, że odpłynęła na chwilę, a za oknem zmierzchało, zdała sobie sprawę, że już po 20. Przeciągnęła się leniwie. Aż dziwne, że Ben jej nie obudził. A w dodatku na dole słyszała jak babcia prowadzi z kimś konwersację. Rozpoznała także głos Cartera, Bena, Maggie i... No właśnie.
Zerwała się na równe nogi tak szybko, że musiała się przytrzymać szafki, aby nie upaść. Wtedy przypomniała sobie, że na uszach ma jeszcze słuchawki, chociaż nic w nich nie grało. Rzuciła je na biurko, razem z telefonem i powoli, jak myszka, wyszła z pokoju, ostrożnie kierując się na dół.
- ... A kiedy miała cztery latka...- Babcia. Opowiadała mu kompromitujące Laurę historie z jej dzieciństwa.- Zdeptała swojego pierwszego żółwia. Pamiętam to. Albo jak Stella... Pamiętaj, młody człowieku, że jak będziesz mieć dzieci...
- Wystarczy!- Laura wbiegła do salonu, zanim babcia zdążyła dokończyć zdanie. Spostrzegła w rogu kanapy trzęsącego się ze śmiechu Rossa, Maggie w fotelu oraz Cartera z Benem, którzy bawili się w chowanego.- Babciu, mówiłam, żebyś nie wpuszczała obcych.
- Ale to nie jest obcy. Widziałam go na zdjęciach w twoim pokoju.
Laura- rumieniec. Ross- brew w górze. Taka była ich reakcja na słowa Isabelli.
Nagle Ben się poddał i zaczął biegać wokół brunetki. Zacisnęła powieki i starając się unikać rozbawionego wzroku Lyncha, schyliła się do kuzyna, krzyczącego jej imię.
- Ben!- zawołała, próbując go uspokoić. Zatrzymał się.- Słuchaj, Vanessa chciała się z tobą pobawić.
Wiedziała, że to był cios poniżej pasa, ale zignorowała kuzyna i spojrzała poważnym wzrokiem na Rossa.
- Chodź na górę.
Zabrzmiało to groźniej, niż się spodziewała, ale blondyn kulejąc, wszedł do jej pokoju i usiadł z ulgą na łóżku.
- Powinieneś leżeć w szpitalu. Debil. A jak ci się serce zatrzyma? Jesteś cały w bandażach, pogieło cię, prawda?!
- Chciałem...
- Nie obchodzi mnie co chciałeś- przerwała mu, podchodząc do okna. Stała teraz plecami do chłopaka.- Słuchaj, zaraz stąd wyjdziesz, albo zadzwonię po pogotowie.
Martwiła się o niego. Chociaż ją zostawił. Sama się sobie dziwiła, że cokolwiek ją to obchodziło.
- Chciałem ci tylko powiedzieć...- zawiesił głos. Laura powoli się do niego odwróciła. Siedział ze splecionymi palcami, uparcie wpatrując się w swoje dłonie. Nie podnosił głowy, jakby się nad czymś zastanawiając. W pewnym momencie po prostu prychnął i powoli się podniósł. Przez chwilę stał bez ruchu, próbując pozbyć się zawrotów głowy, a potem kulejąc, podszedł do Laury. Nie patrzył jej w oczy. Wzrok skupił na ich stykających się dłoniach. Laura też to zrobiła. Na początku delikatnie bawił się jej palcami, uśmiechając się krzywo, po czym zabrał jedną dłoń i przyłożył ją do ciepłego policzka brunetki. Zarumieniła się, ale nie chciała, żeby to zobaczył. A czuła, że on na nią patrzy. Schylił się tak, aby ich spojrzenia się spotkały i nachylił się nad nią. Jej oddech był nierówny, stykali się czołami. Nie chcąc dalej tego przeciągać, odsunęła się od niego na tyle, żeby móc patrzeć mu prosto w oczy. Były nieprzeniknione.
- Daj mi szansę- poprosił takim drżącym głosem, że Laurze przez ułamek sekundy zmiękło serce. Zrobiło jej się go troszkę szkoda. Pokiwała jednak przecząco głową, a on zacisnął powieki. Zbliżył się do niej i spróbował pocałować, lecz ona go lekko odepchnęła.
- Nie.
Zatrzymała dłoń na jego torsie. Czuła pod palcami jak mocno mu bije serce. "Nie wytrzymam, on musi stąd zaraz wyjść", pomyślała sobie.
- Lau...
Opuściła rękę i przygryzła wargę. Wkrótce po tym go przytuliła. Ross ją objął na tyle, na ile pozwalały mu na to bandaże, a twarz schował we włosach brunetki. Szybko jednak się od niego oddaliła i nie zerkając na niego, powiedziała słabym, zachrypniętym głosem:
- Idź już.
Ross nic nie mówiąc, podszedł do drzwi, już miał je otwierać i wychodzić, kiedy Laura go zawołała.
- Ross?
- No?
- Zrobisz coś dla mnie?...
- Nooom...
- Nie przychodź jutro.
- Jasne- mruknął ponuro bardziej do siebie, niż do niej i gwałtownie szarpnął za klamkę. Nie zwrócił uwagi na Cartera i Bena, którzy stali pod drzwiami, dopóki młodszy nie pociągnął go za nogawkę.
- Czego?
- Co ci się stało?
- Coś cię boli?
Chłopcy się przekrzykiwali, próbując być coraz bliżej Rossa. W końcu ten, wyczuwszy ból w klatce piersiowej, skrzywił się i nachylił do nich. Miał wrażenie, że głowa mu zaraz wybuchnie.
- Miałem wypadek, okey? Nic mnie nie boli, coś jeszcze, czy mogę iść?
Carter uderzył go z pięści w zabandażowane ramię, niby po przyjacielsku, ale Lynch zdusił syknięcie.
- Co robiłeś u Lau?
- A to jakiś wywiad? Gadaliśmy. A teraz sorry, spadam.
Powiedziawszy to, podniósł się. Trochę za szybko to zrobił, więc musiał się podeprzeć o ścianę, aby nie upaść, a potem odszedł od nich, utykając na jedną nogę. Szybko minął salon, żeby nie wpaść na kogoś z rodziny Marano i w mgnieniu oka znalazł się na dworze. Nie miał zamiaru wracać do domu, tym bardziej do szpitala.
- Ey, Ross?!
~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Nie chce mi się tutaj nic pisać, rozdział też do dupy. Znowu zawiodłam. Ostatnio wszystkich zawodzę, soooł... Miejmy nadzieję, że nexta dodam szybciej xD
Domyślacie się kto zawołał Rossa?